Niektóre osoby w komentarzach i nie tylko odsyłają mnie do informacji o różnych poza-onkologicznych metodach leczenia raka. Chcę się do tego ustosunkować.

Sporo się naczytałam o tych metodach, poprzeglądałam jakieś filmy, strony i tak dalej. Spędziłam nad nimi dużo czasu i poświęciłam im wiele myśli. W rezultacie doszłam do kilku wniosków:

1. Nie jestem desperatem. Rozterki zawsze są, ale nie da się przecież próbować wszystkiego. Leczenie to między innymi konsekwencja, a nie łapanie tego co się nawinie. Mimo wszystko stawiam na tych w niebie. I zanim podejmę decyzję, modlę się: „Spraw, by mój wybór był słuszny”. Potem wybieram i nie rozpamiętuję, nie martwię się, czy aby na pewno nie popełniłam błędu – to nie jest metoda.

2. Większość alternatywnych metod ma tę wadę, że nie jest dobrze udokumentowana. Być może jest to kwestia przeszkód obiektywnych, nie twierdzę, że nie, ale mimo wszystko trudno oddać swoje życie komuś, kto ponoć wyleczył ileś osób. A ilu nie wyleczył? A skąd ja mam wiedzieć, że to prawda? A jak wyglądała choroba tych osób?

Poza tym powiem szczerze, że większość publikacji sprawia tak nieprofesjonalne wrażenie, że od razu budzi moje podejrzenia. Błędy językowe, merytoryczne, wieszanie psów na wszystkim co do metody nie należy – to mnie raczej nie przekonuje.

3. Diety. Tak, diety mnie nawet przekonują – zdrowy rozsądek pomaga tu ocenić czy coś brzmi w miarę zdrowo, czy nie. Problem w tym, że każda choroba i każdy chory ma inny metabolizm i inny stan narządów wewnętrznych. Ja, na przykład, przy wzroście 168 zazwyczaj ważyłam 55kg. Teraz moja waga waha się między 48, a 51kg. W dodatku guz uciska żołądek, co sprawia, że jestem w stanie zjeść na jeden raz tyle co kot napłakał. W tej sytuacji ja nie mogę się żywić sokami owocowymi i gotowanymi warzywami, bo najzwyczajniej w świecie zniknę. Fakt, że razem z chorobą, ale jakoś mnie to nie pociesza. Ja muszę wpierniczać setki kalorii żeby jakoś się tuczyć, a przynajmniej nie chudnąć.

4. Metody miewają kruczki. Nie jestem dietetykiem, nie jestem lekarzem, nie jestem żadnym specjalistą. Nie mam pojęcia o mnóstwie skutków ubocznych, które mogą się pojawić u chorego, a które praktycznie nigdy nie są w przypadku metod alternatywnych opisane, w przeciwieństwie do informacji o lekach. Czyli można sobie nieświadomie bardziej zaszkodzić niż pomóc.

Podam Wam przykład – dieta Gersona. Należy ona do najbardziej znanych propozycji antyrakowych, jest dobrze opisana, są ośrodki, w których metodę się stosuje. Sama fachowość, czołówka listy metod alternatywnych. Popytałam o nią specjalistów i oto czego się dowiedziałam.

Kwestia wyciskarki do soków sprzedawanej za ciężkie pieniądze. Absolutnie musi być taka jaką zalecają, z ceramicznymi wałkami, bo tylko ona nie zabija potrzebnych składników owoców i warzyw. Otóż specjalistka wyjaśniła mi, że maszynę zaprojektował dr Gerson kilkadziesiąt lat temu. A to oznacza, że nie było wówczas magicznej stali nierdzewnej. Metalowe wałki były najzwyczajniej w świecie niezdrowe, bo cząsteczki metali dostawały się do jedzenia, więc dr Gerson słusznie wymyślił, że należy wprowadzić ceramiczne. Tyle, że w dzisiejszych czasach nie ma to żadnego znaczenia, który to szczegół jakoś na ogół umyka specjalistom od diety.

Rzecz druga – lewatywy z kawy. Wszystko pięknie, ładnie, detoks, przepłukiwanie i w ogóle cud, miód. Tyle tylko, że kilku lekarzy (wcale nie onkologów) i dietetyków poinformowało mnie, że lewatywy, zwłaszcza tak kosmicznie częste (kilka razy dziennie!) powodują zanik automatycznych reakcji zwieraczy i po dłuższym czasie stosowania człowiek nie jest w stanie samodzielnie się wypróżnić.

I teraz proszę – mam przejść na taką dietę po prostu dlatego, że kilkaset stron w internecie twierdzi, że to cudowny środek? A przecież dieta Gersona jest stosunkowo mało podchwytliwa. Nie takie to proste, drodzy państwo.

To rzekłszy, proszę jedynie o informacje które noszą choćby nikłe ślady profesjonalizmu i wiarygodności 🙂