Pozwoliłam Wam się martwić – przepraszam. To nie było zamierzone.

Mam taką cechę, która każe mi się zaszywać głęboko w jaskini ilekroć coś mi dolega. Żadne pogawędki, żadne wygadanie się, żadne przytulanki i pocieszanki. Po prostu znikam, nie ma mnie, stosuję intelektualno-duchową hibernację i czekam aż będzie lepiej.

Dlatego nie ma mowy żebym będąc w kiepskim stanie otwierała laptopa, odbierała komórkę, przyjmowała znajomych i w ogóle utrzymywała jakiekolwiek kontakty towarzyskie. Szczytem moich możliwości intelektualnych jest wtedy analizowanie skomplikowanej faktury ściany po drugiej stronie pokoju, ewentualnie sufitu.

Łykam te moje paskudne tableteczki – rankiem morfinka, 10mg, potem 3xXeloda, potem 5xTyverb. Potem czasem rzygam, a czasem udaje mi się nie. Wtedy rzygam po obiedzie zazwyczaj. Średnio rozstaję się z mizerną zawartością żołądka od dwóch razy dziennie do razu na dwa dni. Da się znieść.

To wszystko dlatego, że mam brzuch-balonik, który uciska żołądek. Efekt jest taki, że miejsca na jedzenie jest maleńko.

W ciągu dnia sporo przysypiam – taki krótkie drzemki po pół godziny – no i oglądam trochę telewizji. Właściwie bardziej słucham, bo często nie chce mi się patrzeć w ekran. Strasznie mnie wkurzają Amerykanie, którzy muszą powtórzyć każde odkrycie po pięć razy żeby news dotarł do ich bratnich amerykańskich zakutych pał przed odbiornikami…

A teraz zjem kawałek jabłuszka i idę w kimono.